Znacie to uczucie, kiedy wspomnienia są żywsze niż jakiekolwiek zdjęcia czy filmy i wystarczy, że usłyszycie jakiś znajomy dźwięk i od razu przenosicie się w czasie i przestrzeni? Ja tak mam z Kubą… Podróż, która zmieniła mnie raz na zawsze, nauczyła patrzeć na świat szerzej, wyrwała z europejskiego zamknięcia i poruszyła serce, jak żadna inna wyprawa. Masz ochotę na małą podróż w czasie i przestrzeni do świata, którego być może już nie ma? Pewnie nie uda mi się opisać tego słowami, ale postaram się uwiecznić kilka kubańskich wspomnień, w mojej głowie tak żywych i kolorowych, jakby to było wczoraj 🙂
Hawana.
Wychodzimy z lotniska w grudniowe popołudnie. Gorące powietrze razem z nakręcającymi „państwowymi-żółtymi” taksówkarzami uderzają z nienacka. Lekko oszołomieni, zaczynamy nieśmiałe targowanie. Klęska totalna, cena stoi, ustalona odgórnie przez Wielkiego Brata idealnie pod kanadyjskich turystów. Nie to nie, poradzimy sobie inaczej – duma każe nam obrócić się na pięcie. Zauważamy białą, „lokalną” taksówkę – rozklekotaną, bez szyb, a jej właściciel bez spiny zjada kanapkę oparty o wgniecioną maskę. „Tym nie dojedziecie do Hawany” – krzyczą za nami taksówkarze, kiedy zagadujemy kierowcę grata. Dojechaliśmy bez problemu – okna w takim klimacie to rzecz zbędna, kierunkowskaz czy światła stopu również – przecież wystarczy wychylić się przez puste miejsce po szybie i zakomunikować manewr osobiście. A przy okazji zawsze się znajdzie jakiś powód do pogawędki. Najważniejsze, że głośniki dawały radę – i od tego momentu już do końca podrózy po Kubie towarzyszł nam „Chan Chan”:
Dotarliśmy.
Okolica jest w podobnym stanie jak taksówka, którą jechaliśmy, ale nasza kamienica ma akurat wszystkie 4 ściany, rzeźbione drzwi, piękne schody, nawet światło. Chyba udało się całkiem nieźle trafić. Nieśmiało dzwonimy pod wskazany numer. Otwiera starsza Kubanka uśmiechnięta od ucha do ucha, wita nas jakbyśmy byli krewnymi, oprowadza po hacjendzie, cały czas nawijając po hiszpańsku. Nic nie rozumiemy, ale jest pięknie – sufit jest wysoko nad nami, na nim płaskorzeźby, zdobione żyrandole, pod stopami posadzka we wzory, rzeźby i mnóstwo staroci. Zostajemy posadzeni przy ogromnym kolonialnym stole i napojeni sokiem z gujawy, świeżo wyciskanym przez szmatkę. Rozglądamy się z niedowierzaniem, te meble, ten klimat, ten dźwięk z kolonialnego radia – naprawdę TU jesteśmy! Rzucamy plecaki na łóżko naszego pokoju i w totalnym podnieceniu lecimy po schodach na dół – Hawana, Hawana, Hawana wzywa!
Hawana nocą.
Znów uderzenie gorąca. A oprócz gorąca uderzenie patrzących na nas zewsząd oczu… Było już totalnie ciemno, latarni brak, a ludzie siedzieli i stali dosłownie wszędzie. Sami czarnoskórzy Afrokubańczycy, żadni tam telenowelowi latino. Afro na głowie, złote łańcuchy na szyi, kolczyki w uszach, sygnety na palcach. Dziewczyny potężne, na potężnych obcasach, w kusych kieckach w panterkę opiętych na tych obfitych kształtach, kręcące nimi w rytm „cubatonów” lecących z boom boxa:
I do tego te świecące w ciemnościach niesamowicie białe oczy, patrzące wprost na nas. Byliśmy na tyle onieśmieleni, że nawet nie wyjęliśmy przewodnika, tylko ruszyliśmy czym prędzej przed siebie 🤣 Ale taki klimat był w całej dzielnicy zwanej Centro – dopiero, kiedy znaleźliśmy się w starej części Hawany to trafiliśmy latynosów i białych turystów. No i na naganiaczy! Tyle się naczytaliśmy w przewodniku, żeby pod żadnym pozorem nie dać się nikomu na nic naciągnąć, namówić na cokolwiek, żeby się strzec na każdym kroku, bo Hawana jest niebezpieczna, cwaniacka i lubi zdzierać z turystów… Jakiś młody chłopak krzyczy do nas z rikszy „Hej, jedźcie ze mną, przewiozę Was po Hawanie i pokażę gdzie są najlepsze drinki” Hmmmm…. No dobra, namówiłeś nas. Nie posłuchaliśmy się mądrych rad i wieczór spędziliśmy na drinkowaniu w obskurnych barach z nowo poznanym Kubańczykiem. Wchodziliśmy do wszelkich obdrapanych spelunek, do których w życiu nie odważylibyśmy się nawet zajrzeć sami. Gadaliśmy o Kubie, o życiu, o muzyce… Ziomek puszczał nam po kryjomu z telefonu zeszłoroczne hity Snoop Dogga i zajarany pytał, czy to znamy i czy wiemy o czym rapuje 🙂 W ciągu tego wieczora wsiąkliśmy w Hawanę totalnie, rum szumiał w głowie, muzyka huczała w uszach, nogi same rwały się do tańczenia, a my czuliśmy się jakbyśmy się znali z naszym Ziomkiem od zawsze. Na koniec naszej wycieczki zaprosił nas na imprezę następnego dnia – to będzie prawdziwie gruby hip hopowy melanż, musicie być! – namawiał.
Obudziliśmy się bez kaca .
Trochę suszyło, ale po wypiciu świeżo wyciskanego soku z gujawy było znów pięknie. Gospodyni zrobiła nam pyszną jajecznicę (jak się potem okazało, jajka były jednym z niewielu łatwo dostępnych produktów żywnościowych na Kubie, więc jajecznica towarzyszyła nam każdego poranka) i mocną, kubańską kawę, od razu stawiającą na nogi.
Dzień zleciał nam na szwędaniu się po zaułkach, kupowaniu po kryjomu cygar przeszmuglowanych z fabryki, piciu taniego mojito, jedzeniu taniego żarcia od babuli z okienka (serio – tanie wypieki kupuje się przez okno, za grosze dostaje się ciepłe jedzonko owinięte we wczorajszą gazetę) i słuchaniu ulicznego „Chan chan”.
Podziwialiśmy piękne kamienice, które czasy świetności miały dawno za sobą. Wiele z nich nie miało ścian czy okien, ale nikomu to specjalnie nie przeszkadzało.
Toczyło się normalne życie. Czyli życie na ulicy, bo w mieszkaniu za ciasno.
Gra w domino – na ulicy, gra w piłkę – na ulicy, spotkanie na ploteczki – na ulicy, impreza – na ulicy, śpiewy i tańce – na ulicy. I mnóstwo dzieciaków z zabawkami własnej roboty.
Dzięki temu spacerując po mieście po prostu wchodzisz w to hawańskie życie. Tu z kimś pogadasz, tu zatańczysz, tu posłuchasz jak pięknie grają. Tak jak lokalsi staniesz w kolejce do okienka i zjesz na krawężniku przy akompaniamencie Orishasa, lecącego z boom boxa, stojącego w dziurze po oknie.
Czar Hawany… Ciekawe czy jeszcze tam tak jest??
Wieczorem kupiliśmy litr Havany Club w kiosku za 3 dolce. Wypiliśmy z kubańską wersją koli na Maleconie – kultowym hawańskim nabrzeżu, gdzie toczy się lokalne życie i gdzie Kubańczycy wpatrują się w morze z tęsknotą za krewnymi po tej drugiej „lepszej” stronie.
To idziemy w klub.
Po prawilnym biforze przyszedł czas na kluby. Na wejściu gigantyczny Afrokubańczyk zmierzył nas wzrokiem i zmacał po kieszeniach. Po wejściu pierwsze na co mieliśmy ochotę to… Natychmiast wyjść 🙈 W całym lokalu nie było poza nami nikogo „białego” lub choć trochę „karmelowego” – jak ja to mówię, pewnie niezbyt poprawnie politycznie, ale daję słowo, że nie mam nic złego na myśli 🤣 Po prostu mimo wypitego eliksiru odwagi poczuliśmy się bardzo nieswojo 🤣 Sami potężni czarnoskórzy obwieszeni złotem, do tego agresywne cubatonowe rytmy, a my takie białe (no dobra już lekko czerwone), wychudzone rodzynki po środku. Na szczęście zanim nasza ucieczka doszła do skutku, zagadał mnie starszy Kubańczyk przy barze. Kiedy usłyszał, że jesteśmy z Polski, byliśmy już najlepszymi przyjaciółmi 😅 Chwilę potem przyszedł do nas nasz Ziomek z rikszy, uściskał i zabrał do swojego stolika. Kiedy zobaczył, że sączymy symboliczne piwko (zasada nie-mieszania) to od razu chciał lecieć do baru kupić nam drugie, mówiąc, że jesteśmy jego gośćmi i nie możemy tak biedakować 🤣 Ale gdy usłyszał, że zrobiliśmy już prawie litr rumu ucieszył się niezmiernie i zaczął ogarniać mocniejsze trunki 😅 Gadaliśmy z całą ekipą po angielsko – hiszpańsko – migowemu – rumowemu (szczerze mówiąc, nadal nie wiemy jak, ale jakoś dyskutowaliśmy no różne życiowe tematy 🤣). Taka mała dygresja – na imprezie przekonaliśmy jak Kubańczycy są gościnni, pomocni, bezinteresowni, rodzinni… Cwaniactwa, oszustwa, kanty na turystach? No pewnie tak, każdy sobie musi jakoś radzić, a oni muszą jeszcze bardziej. Życie w trudnych warunkach uczy cwaniactwa i eliminuje miękkie jednostki. Mimo to, z jakiś przedziwnych powodów, przebywając z nimi nie odczuliśmy tego zupełnie. Money, money, money? Chyba tylko w tych naszych ograniczonych europejskich wygodnickich głowach, no i w przewodniku. Spytali się nas dlaczego nie mamy dzieci – powiedziałam, że musimy trochę popracować, awansować na lepsze stanowisko, zarobić, zwiedzić jeszcze trochę świata (takie wtedy miałam myślenie) – a oni na prawdę tego nie rozumieli. „Ale co ma jedno do drugiego, przecież to żadna przeszkoda. Pieniądze się znajdą. Z głodu się nie umrze. A rodzina to świętość, najwyższa wartość, po co żyć, jak nie dla innych?” Proste myślenie, łatwo im mówić? Wtedy tak to sobie tłumaczyłam 🙂 A prawda jest taka, że w prostocie jest siła.
Koniec dygresji , idziemy na parkiet.
W końcu nadeszła chwila prawdy czyli… idziemy tańczyć! Żeby nie wyjść na totalnych drewniaków coś tam sobie salsowaliśmy przed wyjazdem, ale w zderzeniu z Kubańczykami i tak nasze pląsy wypadały słabo… Jak to powiedziała nam jedna Kubanka: „U nas dziecko umie tańczyć salsę od urodzenia. Najpierw uczy się w brzuchu, a potem wysysa z mlekiem matki”. To fakt, na Kubie tańczą wszyscy i wszędzie, i dzieciaki i dziadki, i wszyscy robią to NIEZIEMSKO!
No dobra, to jesteśmy na parkiecie. W pierwszej chwili wszyscy zrobili nam miejsce jakby się bali, że na nich wpadniemy. Kiedy zaczęliśmy tańczyć, odsunęli się jeszcze bardziej i obserwowali. Mimo ilości wypitego rumu udało się utrzymać pion i po chwili parkiet wokół nas się zagęścił i zostaliśmy oficjalnymi „maskotkami” imprezy 🤣 DJ pozdrawiał (kiedy dowiedział się, że jesteśmy Polakami, krzyczał w tłum, że specjalnie na jego imprezę to aż z Polski przyjeżdżają), wszyscy wkoło zapraszali nas na rum, dopytywali się gdzie mieszkamy, jak u nas się żyje, czy jest ciepło, czy mamy też morze, rum i ładne dziewczyny. Mega się cieszyli, że jesteśmy z Polski. Każdy chciał zagadać, potańcować i łyknąć z Polakami. Co do łykania – ponieważ goryl na wejściu obmacywał każdego, to patent był następujący: kupujesz mały rum w kartoniku (tak jak u nas soczek ze słomką dla dzieci), rozklejasz rogi i go rozpłaszczasz. Taki płaski kartonik wkładasz za pasek lub za stanik. Wchodzisz do klubu, po czym odrywasz jeden róg i wypijasz zawartość 👌 Co tu dużo mówić – urzekli nas Kubańczycy i ich mini kartoniki, nie mogliśmy odmówić takiego poczęstunku 🤣
Znów obudziliśmy się bez kaca .
I znów najwspanialszy zestaw świata postawił nas sprawnie na nogi: świeżo wyciskany sok z gujawy, jajecznica i wspaniała kubańska kawa 😁 Był piękny niedzielny dzień, więc postanowiliśmy wziąć przykład z Kubańczyków, wsiąść w śmierdzący, rozklekotany autobus i pojechać na plażę!
Takie to mam hawańskie wspomnienia, mocno zakrapiane rumem, z „Chan Chan” grającym nam w tle, sokiem z gujawy ratującym przed kacem i wesołymi Kubańczykami, niesamowicie dumnymi ze swojego pochodzenia i kultury, ale też ciekawymi co dzieje się za tą wielką wodą, którą codziennie podziwiają na Maleconie…
P. S miało być krótko, a wyszło jak zawsze… Dlatego już nie przedłużam, a dalsza część Kubańskich wspomnień pojawi się wkrótce 🙂 Tymczasem podrzucam filmik z naszego tripa: