Klimatycznie i turkusowo, czyli sycylijskie wybrzeże na krótki urlop
Kilka razy zdarzyło mi się dostać pytanie, które nadmorskie miejscówki w Europie podobały mi się najbardziej. Bez żadnego zawahania odpowiadam: Sycylia i Portugalia! Oba miejsca są zupełnie różne od siebie, ale jedna rzecz je łączy: niepowtarzalny klimat i urok, które pozostały, mimo turystycznego podboju. Jeśli na urlop szukacie karaibskiego koloru morza, a przy tym autentycznego klimatu, bez gigantycznych hoteli i nachlanych tłumów, to z czystym sercem mogę polecić Wam zachodnio-północną Sycylię 🙂
Sycylia to wyspa prawie jak kontynent – jest bardzo różnorodna, znajdziecie tu zaśnieżone góry i turkusowe plaże, biały piasek i wysokie klify, suche stepy i żywozielone łąki pełne kwiatów, leniwe wioski zbudowane z surowego kamienia i szalone miasta portowe, tętniące życiem o każdej porze dnia. Ile ludzi tyle opinii o tej magicznej wyspie, jedni mówią, że brudna, a inni, że klimatyczna… Prawda jest taka, że każdy poznał jakiś malutki wycinek tego niesamowietgo miejsca, i przez ten pryzmat ocenia całą wyspę. Ja poznałam część północno- zachodnią, która mnie urzekła całkowicie, więc opowiem Wam naszą małą sycylijską przygodę.
A najpierw kilka praktycznych uwag:
Jak dotrzeć i jak się poruszać?
Na Sycylii jest kilka większych lotnisk, gdzie można dotrzeć tanimi liniami lotniczymi, chyba najpopularniejsza jest Katania, natomiast słyszałam o niej niezbyt pochlebne opinie. Polecam Trapani, do którego za bardzo niską cenę dolecieliśmy z Bratysławy (do samej Bratysławy dośc łatwo można dotrzeć nocnym tanim busem).
Poruszanie się po Sycylii zdecydowanie polecam wypożyczonym samochodem. My niestety tego nie zrobilismy, ale teraz na 100% wypożyczyłabym auto. Drogi są kręte, ale bez przesady, w porównaniu np. do Grecji czy Chorwacji to jedzie się na prawdę wygodnie. Samochód na Sycylii to ogromne ułatwienie, bo busy jeżdżą naprawdę SŁABO i to przez gigantyczne S! Pod tym względem gorsza jest chyba tylko Sardynia, gdzie transport publiczny w wielu miejscach w ogóle nie istnieje… Sycylijskie drogi są zdecydowanie dla zmotoryzowanych, nikt się tam nie porusza pieszo, więc pobocza praktycznie nie istnieją. Mało kto bierze na stopa, sami tubylcy też raczej wszędzie jeżdżą swoim autem/ motocyklem/ skuterem, więc na pomoc czy doradzenie w kwestii jak gdzieś dotrzeć transportem publicznym nie ma co liczyć.
Gdzie spać?
Mając samochód, za bardzo dobrą (i przyjemną!) bazę wypadową uważam okolice nadmorskiego miasteczka Castellammare del Golfo (na zdjęciu poniżej), leżącego pomiędzy Trapani a Palermo. Stamtąd dotrzecie łatwo zarówno do obu tych miast, jak i w głąb wyspy, a także do wspaniałego rezerwatu Zingaro, historycznego Erice, malowniczego Scopello i w wiele innych urokliwych miejsc. Jeśli wolicie, polecam naszą formę objazdową na 5-6 dni 🙂 Generalnie Sycylia jest dość drogim kierunkiem, więc my na naszą objazdówkę wzięliśmy namiot, ale ostatecznie w nim nie spaliśmy, bo na ostatnią chwilę ceny pokoi spadały na łeb na szyję, więc dzień wcześniej rezerwowaliśmy sobie nocleg przez internet.
Co jeść?
Wszystko! Jedno z najwspanialszych miejsc jak chodzi o obżarstwo… Zacznę od najważniejszego czyli… desery! Po pierwsze: cannoli – rurki z ciasta ala nasze faworki, a w środku słodki krem z sera ricotta i wanillii – totalny obłęd. Po drugie: cassata – ciasto z nadzieniem również z ricotty, z marcepanem dookoła i z owocami na górze… Słodkie jak niebo! Do tego zestawu dodam sernik z ricotty i aż chce się znów tam jechać! Oprócz deserów (chociaż mi te trzy dania wystarczą do szczęścia :P) Sycylia czaruje najwspanialszymi pomarańczami, brzydkimi z wyglądu, ale pachnącymi i smakującymi najwspanialej pod słońcem! Kolejna magia to lody… Lody dla mnie to mus na wakacjach, dieta nie dieta, zawsze próbuję lokalne lody. Sycylia bije wszystkie inne na głowę. Minęło kilka dobrych lat, a do dziś wspominamy z Mężem lody pistacjowe jedzone w lokalnej lodziarni w Castellammare del Golfo. Jeśli już się zasłodzicie, polecam arrancino – są to kulki z klejącego ryżu, smażone w panierce, w środku mają przeróżne nadzienie, często jest to mielone mięsko z pomidorami lub szynka z mozarellą, ale czasem trafiały się bardziej wyrafinowane jak np. z bakłażanem. Arrancino to była nasza ulubiona przekąska, która czasem zamieniała się w całkiem najadliwe danie obiadowe 🙂 Jak na wyspę przystało, Sycylia to też bogactwo owoców morza. Najlepiej trafić do lokalnego, taniego baru – w Castellammare polecam stoisko przy porcie z plastikowymi stolikami (obok zamku) – tam zjedliśmy przepyszny tradycyjny makaron z vognole (taki ichniejszy rodzaj małży). I oczywiśćie, jak na Włochy przystało, pizza tutaj też jest zacna, mimo, że zupełnie inna niż w innych regionach Włoch (taka jak na zdjęciu – grubsza i pokrojona w kostkę) – najlepsza była w Trapani w bardzo ciekawym lokalu – Pizzeria Calvino, który miał niezliczoną ilość małych korytarzy i pokoi, wręcz labirynt, na każdej wolnej przestrzeni stały stoły, przy których włoskie rodzinki zajadały się pizzą prosto z „wykwintnego” papieru zamiast talerzy.
Nasza trasa:
1. Guidaloca. Nasza baza wypadowa na początek – niezbyt urokliwa mieścina, ale to miejsce najbliżej rezerwatu Zingaro, które było dla nas dostępne cenowo (baliśmy się rozstawiać namiot na dziko w pobliżu takiej atrakcji turystycznej). Dotarliśmy tutaj wczesnym przedpołudniem i byliśmy tak bardzo stęsknieni za morzem, że od razu ruszyliśmy na plażę, która była najbliżej. Plaża zwykła, kamienista, ale morze przejrzyste i na odpoczynek po całonocnej podróży jak znalazł.
2. Scopello i rezerwat Zingaro. Po odpoczynku poprzedniego dnia, ruszyliśmy o świcie już pełni sił, kierunek Scopello. Oczywiście na nogach, licząc na ewentualnego stopa (marzenie!). Do przejścia mieliśmy ok 5 km, niby niedużo, ale w prażącym słońcu, idąc po nieistniejącym poboczu, pod górkę, nie był to taki lajcik. Na szczęscie widoki rekompensowały, a ponieważ szliśmy żółwim tempem, to mogliśmy rozkoszować się nimi razem z zapachami i dźwiękami do woli. A było czym, bo wszystko rozkwitało:
Zboczyliśmy w stronę morza, żeby zobaczyć sławną Tonnara di Scopello – historyczne miejsce obrabiania świeżo połowionych tuńczyków (Sycylia słynie z tradycyjnego połowu tych ryb). To miejsce to 100% pocztówka – malownicze klify i strzeliste skały wynurzające się wprost z błękitu morza, a do tego klimat starej Sycylii z brukowaną uliczką, kwiatami w oknach starych kamiennych domów, dachówki wyblakłe od słońca i zielone okiennice:
Po drodze zajrzeliśmy w kilka podwórek, pokrążyliśmy koło starych willi tuż nad plażą, gdzie wszystko było pootwierane na oścież (jakieś gangi, jakaś mafia??? eee chyba nie tu :P), wskoczyliśmy na orzeźwienie do wody w totalnie bezludnej zatoczce i ruszylismy dalej (pod górę oczywiście).
Samo Scopello okazało się malutką klimatyczną wioseczką, kilka starych domów z surowego kamienia, brukowane uliczki, zabytkowy kościół i jeden główny plac. Był tam też Pan w kaszkiecie, który stał w starej bramie prowadzącej do przepięknego pomarańczowego gaju i przedawał świeżo zebrane pachnące pomarańcze (całe brudne i z listkami!). Mieszkanie w takim miejscu to jakiś totalny kosmos, podróż w czasie i przestrzeni.
Kupiliśmy pomarańcze i ruszyliśmy dalej w kierunku Zingaro. Rezerwat robi wrażenie od pierwszego wejścia – po lewej stronie góry, po prawej turkusowe morze, między nimi ogromne zielone przestrzenie porośnięte niskimi palmami, kaktusami, opuncjami, figami i innymi przeróżnymi niezbyt wyrośniętymi roślinami. Dzięki temu ma się poczucie wolnej przestrzeni, wiatru, ogromu…
Ścieżki są dobrze oznaczone, my wybraliśmy tą wzdłuż wybrzeża i schodziliśmy do wszystkich możliwych zatoczek po drodze. Woda wszędzie była całkowicie przejrzysta, kolor od karaibskiego turkusu do przeróżnych odcieni błękitu i zieleni, niesamowicie lśniący w słońcu i mieniący się dzięki kamienistemu dnu.
Nie wytrzymaliśmy i w drugiej zatoczce wskoczyliśmy do tego szmaragdu prosto ze skał… i równie szybko wyskoczyliśmy, bo woda była tak lodowata! Włosi (ubrani głównie w kurtki, pomimo 30-stopniowego upału) bili nam brawo i pytali skąd jesteśmy, patrząc na nas z mieszanką szacunku i zszokowania. Zdecydowanie koniec kwietnia był zbyt wczesną porą na wodne szaleństwa. Ale z drugiej strony, sycylijska wiosna była naprawdę cudowna – temperatury letnie, a wkoło wszystko zielone i kwitnące.
3. Castellammare del Golfo. Kiedy wracaliśmy z rezerwatu (udało się złapać stopa!), zerwał się bardzo silny wiatr, niebo zaszło ciemnymi chmurami i zaczęła się hardkorowa burza. Krzesła zaczęły latać po tarasie, a okiennice trzaskać. Właściciel dał nam puchowe kołdry i powiedział, że przyszedł Scirocco. Trochę osłabiło to nasz zapał spania pod namiotem na plaży w następnym naszym celu podróży, czyli Castellammare del Golfo. Przeszukaliśmy więc internety i udało znaleźć się królewskie miejsce w januszowej cenie, które gorąco polecam (jakby co) – Locanda Scirocco – jak zobaczyliśmy nazwę, to stwierdziliśmy, że to nasze przeznaczenie. Z rana ruszyliśmy autobusem (jednym jedynym w ciągu dnia) do Castellammare. Okazało się ono być bardzo sympatycznym miasteczkiem położonym malowniczo u podnóża gór (pierwsze zdjęcie we wpisie), z piękną i szeroką piaszczystą plażą, urokliwym portem i niezliczoną ilością włoskich knajpek z pysznościami. Mimo większej ilości turystów niż poprzednie miejsca, nie straciło zupełnie nic z sycylijskiego klimatu: wąskie brukowane uliczki wiły się między starymi kamienicami, a na nich mieszkańcy piekli świniaki na rożnie lub po prostu siedzieli na plastikowych krzesełkach i gaworzyli popijając piwko. Spędziliśmy dzień na łażeniu po uliczkach i leniwym spacerze po takiej bezludnej plaży (turyści byli głównie włoscy, więc dla nich za zimno na plażowanie):
Wieczorem obżarliśmy się małżami i lodami, a rano przekozackim śniadaniem w naszym hoteliku. Było tak obłędne, że siedzieliśmy na nim 3 godziny, aż nie pękliśmy z przejedzenia i musieliśmy ruszyć nasze objedzone bębny, bo uciekłby nam autobus… Może i by uciekł, gdyby przyjechał… Czekaliśmy na przystanku z dobre pół godziny, po czym nie wytrzymaliśmy i spytaliśmy włoskiego dziadka siedzącego obok, kiedy w końcu przyjedzie autobus. Spojrzał na nas zdziwiony i powiedział, że raczej dziś to już nie, może jutro. Aha, no tak, jesteśmy na Sycylii, tu wszystko jest możliwe…
Zmieniliśmy więc plan i postanowiliśmy jechać popołudniowym pociągiem (jedynym w ciagu dnia…) z powrotem do Trapani. Stacja kolejowa była oddalona z 4 km od miasteczka, postanowiliśmy się więc rozdzielić – Wojtek zmęczony targaniem dwóch plecaków w upale (ja miałam spalone plecy i strasznie jęczałam) został na plaży z naszymi bagażami, żeby odetchnąć, a ja poszłam na stację kupić bilety i upewnić się, czy będzie pociąg. Droga okazała się kręta i długa (oczywiście bez pobocza), z hordami bezpańskich psów, więc nie było sympatycznie. Na szczęście udało się kupić bilety, więc wyprawa zakończona sukcesem. Żeby szybciej pochwalić się biletami, postanowiłam iść brzegiem morza (mimo, że Pan w barze mówił, żeby tego nie robić, ale co on tam wie o podróżowaniu). Plaża była totalnie wyludniona, a wzdłuż stały opuszczone hotele i rudery. Nagle skończyła się betonowym falochronem wcinającym się bezpośrednio w morze. Stwierdziłam, że nie ma opcji nie wracam się, wchodzę na falochron. Kiedy wdrapałam się na górę, okazało się, że znalazłam się w… opuszczonej betonowni (albo czymś podobnym). Pomiędzy wygraffitowanymi halami z szybami zaklejonymi taśmami stały betoniarki, dźwigi z hakami i jakieś różne inne żelastwa, a pośród tego… lśniąca czarna fura i dwóch wylansowanych typków gadających między sobą… Za dużo się naoglądałam filmów gangsterskich, więc moja wyobraźnia zaczęła działać na pełnych obrotach. Ale było za późno, bo już mnie zauważyli, kiedy tak stałam jak wryta. Ruszyłam więc do przodu udając, że nic nie widzę i patrząc się prosto w morze, przeszłam obok z bilecikami w rękach i żołądkiem w gradle. Nie powiedzieli ani słowa, szłam więc dalej i powoli przyspieszając kroku, zlazłam po falochronach z drugiej strony do morza. Hiperwentylując się i płacząc ze strachu w duchu nadal twardo szłam, bo bałam się, że mnie obserwują. I nagle kątem oka zobaczyłam COŚ WIELKIEGO w morzu, kołyszącego się na falach. Wpadłam w totalną panikę, zapociłam się cała, prawie się poryczałam ze strachu, ale spojrzałam jeszcze raz… to była zdechła krowa. Serio, byłam pewna, że morze podrzuciło mi jakiegoś nieboszczyka w betonowych bucikach prosto z betonowni. Taka sycylijska przygoda.
4. Trapani i Erice. Trapani to duże portowe miasto, ruchliwe i zabiegane, ale ma kilka plusów. Po pierwsze niesamowite labirynty uliczek – gubiliśmy się do końca pobytu, gps w telefonie wariował, było dużo ciemnych zaułków, z klimatem rodem z kryminału, ale w rzeczywistości zupełnie bezpiecznych – mieszkaliśmy właśnie w jednym z takich zaułków, na początku faktycznie trochę pękaliśmy, ale kiedy zobaczyliśmy to zwykłe życie, tony dzieciaków i roześmianych nastolatków, zupełnie nam przeszło. Klimatu dodają stare, niegdyś piękne wille, teraz zarośniete, opustoszałe i tajemnicze:
Po drugie – wspaniałe i tanie, typowo lokalne jedzenie dostępne na każdym rogu. Po trzecie – promy na przepiękne wyspy Egadzkie, na których można odnaleźć totalny spokój wśród wapiennych skał i turkusowych zatoczek. Po czwarte – Erice! Czyli średniowieczne miasteczko położone na szczycie Monte San Giuliano, wznoszącego się ponad Trapani, tuż nad morzem. Z miasta wjeżdża się tutaj kolejką linową, z której można podziwiać zapierające dech w piersiach widoki:
A na szczycie, kiedy przechodzi się przez mury obronne, człowiek autentycznie cofa się w czasie:
Całe popołudnie spędziliśmy chodząc wyślizganym brukiem kamiennych uliczek, zaglądając na podwórka otoczone kamiennymi domami i licznymi kościołami. Obchodząc miasteczko wzdłuż murów, wchodziliśmy na wieże, z których można było podziwiać Sycylię z góry we wszystkich kierunkach i mieć wrażenie stania na szczycie wyspy. Ze zboczów wzgórza wyrastały zameczki, a z nich widok ciągnął się po sam horyzont:
Niesamowite jest to, że Erice nie jest wymarłym skansenem, ale faktycznie żyje – przydomowe ogródki są zadbane, na ławkach siedzą włoscy dziadkowie, przez otwarte okna wydobywa się aromat włoskich potraw… Dwa światy tak blisko siebie, a tak inne życie…
5. San Vito Lo Capo. Nie daliśmy za wygraną – z Trapani pojechaliśmy do San Vito Lo Capo, do którego nie udało dotrzeć się z Castellammare. Sama podróż była ciekawa, niby jeden przejazd, a przesiadaliśmy się chyba z trzy razy, z pociagu do busa, z busa do innego busa… I nikt oczywiście nie umiał nam wytłumaczyć co się dzieje, więc szliśmy za tłumem.
San Vito Lo Capo to typowy nadmorski kurorcik znany przede wszystkim dzięki „karaibskiej” plaży, która faktycznie odznaczała się krystalicznie czystą wodą w kolorze jasnego turkusu i białym piaseczkiem. Wzdłuż plaży ciągnęła się promenada z licznym hotelami i restauracjami. Mimo niskiego sezonu, na plaży było trochę osób (i o dziwo byli to Włosi!) i nawet się kąpali. Tutaj woda była zdecydowanie cieplejsza, jak dla mnie nawet ciepła 🙂 Wspaniałe miejsce na chillout na piasku i podziwianie turkusów. Zwiedzenie miasteczka nie zajęło wiele czasu, ale zakupiliśmy tutaj najwspanialsze arrancino, bo były obłędne i wspominamy je do dzisiaj. Do tego piwko, boska plaża, turkusowa woda, piękny widoczek i żyć nie umierać!
6. Favignana. Ostatni dzień na Sycylii postanowiliśmy spędzić aktywnie i wyruszyliśmy promem na Favignanę, czyli największą z wysp Egadzkich. Słyszeliśmy, że najlepiej zwiedzać ją rowerem, i faktycznie: jest płaska i długa na 10 km, z pustymi polnymi drogami przebiegającymi wzdłuż łąk i pastwisk, schodzącymi co jakis czas nad wybrzeże. Nad całkowicie płaską wyspą góruje jeden szczyt – Monte Caterina, na którym znajduje się twierdza (kiedyś więzienie).
Wyspa jest wapienna, dzięki czemu kolor otaczającego ją morza jest przepiękny:
Plaże i zatoczki były całkowicie puste, tak jak i drogi, momentami mieliśmy wrażenie, że na całej wyspie jesteśmy tylko my i osiołki jedzące trawę na pastwiskach. Gdzieniegdzie mijaliśmy jakieś domki, ale mieszkańcy raczej skupili się w miasteczku przy porcie. Tutaj było kilka hotelików i restauracji, ale wszystko tradycyjne i z małomiasteczkowym, spokojnym klimatem. Co ciekawe, mieszkańcy nadal zajmują się tradycyjnym połowem tuńczyków. Odbywają się tu słynne krwawe połowy tuńczyka według starej tradycji arabskiej przy akompaniamencie modlitw i pieśni.
Plażowanie naprzemienne z jazdą na rowerze i zwiedzaniem zakątków wyspy było wspaniałe, do czasu gdy… nie przyszły czarne chmury i w jednej sekundzie zaczęła się totalna ulewa… Deszcz zastał nas pośrodku niczego, gdzieś pomiędzy pastwiskiem, a turkusową plażą, momentalnie zrobiło się zimno, a wiatr smagający nasze przemoczone ubranie nie pomagał. Nie mieliśmy totalnie nic do ubrania, ani miejsca do schowania się, a jechać się nie dało, bo tak zacinał wiatr z deszczem. Stanęliśmy więc gdzieś pośrodku drogi licząc, że nadjedzie ktoś kto nas uratuje. Oczywiście nic takiego się nie wydarzyło (w ciągu całego dnia minęliśmy może z trzy samochody), robiło się coraz zimniej i ciemniej, a w moich butach było już takie bajoro, że nie byłam w stanie w nich iść… Z tej rozpaczy zdjęłam je i z furią rzuciłam nimi w przestrzeń, wykrzykując przy tym niecenzuralne słowa (dobrze, że to tylko trampki, nie airmaxy). To był szczyt załamania, po którym udało nam się zebrać do tzw. kupy i pchając rowery przed sobą ruszyliśmy dalej w stronę portu. Kiedy w końcu dotarliśmy, przestało oczywiście lać, ale byliśmy już tak zziębnięci, że wróciliśmy czym prędzej do Trapani i na rekompensatę poszliśmy objeść się pizzy za ostatnie nasze pieniądze. Z portu na Favignanie ostatkiem sił cyknęliśmy jeszcze pamiatkową fotkę z widokiem na tajemniczą twierdzę (która to swoją drogą do dzisiaj wisi u nas w ramce i przypomina o przygodach):
Tak oto pożegnała nas niesamowita i nieprzewidywalna Sycylia. Ale wierzę, że to nie był nasz ostatni dzień z nią – na pewno jeszcze tam wrócimy!
Dajcie znać, jeśli szykujecie się na podbój tej magicznej wyspy!