Przeprawa przez dżunglę, łowcy głów i obrażony Chińczyk, czyli druga część przygód na Borneo
Po królewskiej nocy w Kota Kinabalu (zajrzyj do pierwszej części naszych przygód na Borneo), ruszyliśmy na autobus do miasteczka Lawas, z którego planowaliśmy wyruszyć na wyprawę do serca Borneo, czyli góry Kelabit Highlands. Obszar ten jest położony jest około 1000 m n.p.m. i jest to jeden z najbardziej oddalonych zakątków wyspy – można dotrzeć tu malutkim samolotem, który wylatuje ok. 2 razy w tygodniu lub wielogodzinną przeprawą autem terenowym przez dżunglę. Dzięki temu, nadal jest to zupełnie dziewiczy las deszczowy, niezepsuty jakąkolwiek turystyką, nietknięty niszczycielskimi mackami potentatów przemysłu olejowego. W górach znajduje się kilkanaście malutkich wioseczek, my celowaliśmy do jednej z nich tuż przy granicy z Indonezją, zwanej Bakelalan. Zamieszkiwało ją plemie Lun Bawang, których przodkami byli legendarni „łowcy głów” – lud szczególnie agresywny, lubujący się w odcinaniu głów swoim wrogom. Poza tym słynął z alkoholizmu, porywczości, wrogości i ogólnej nienawiści. Wszystko zmieniło się diametralnie, kiedy do wiosek dotarli australijscy misjonarze – o dziwo ich głowy zostały na miejscu, a dzikie plemiona stały się gorliwie wierzące. Musieliśmy doświadczyć tego na własnej skórze!
Lawas – kiedy turysta jest atrakcją
Autobus relacji Kota Kinabalu – Lawas okazał się być głównym środkiem przewozu wielkogabarytowych paczek ? Jakoś udało się zmieścić, i po 5 godzinach drogi z przerwą na atrakcję przekraczania granicy stanów Sabah i Sarawak, dotarliśmy do Lawas.
W Lawas nikt oprócz nas nie wysiadł z autobusu… Zapowiadało się dobrze! Niestety okazało się, że dopiero na następny dzień będziemy mieli transport w góry. Więc wynajęliśmy pokój w jedynym hotelu w okolicy i poszliśmy na rekonesans miasta.
Lawas na pierwszy rzut oka wyglądało na totalną dziurę, na obrzeżach dżungla, puste drogi, centrum to kilka betonowych slumsów, jakiś hangar, szkoła, market.
W całym mieście byliśmy na 100% jedynymi turystami, i to prawdopodobnie od dłuższego czasu, więc co krok byliśmy zagadywani i pozdrawiani – mogliśmy poczuć się prawie jak gwiazdy. Nawet mijające nas samochody zwalniały, żeby móc krzyknąć „Hello” albo pomachać nam ręką. Miasteczko było całkowicie muzułmańskie, kobiety były mocno zakryte, ale nikt nie oburzał się na moje krótkie spodnie i wszyscy byli niesamowicie przyjaźni. Miał być dzień w plecy i utknięcie w zapadłej dziurze, ale Lawas urzekło nas serdecznością i wszechobecnymi uśmiechami.
Klimat włóczenia się bez planu i określonego czasu, gadanie ze sklepikarzami, picie zdecydowanie najlepszego zimnego Teh Tarika ever (bardzo słodka, przepyszna mleczna herbata), łażenie po całkowicie pustych asfaltowych szosach wijących się między palmami – wcale nie chciało nam się wyjeżdżać!
Po kilku godzinach mieliśmy wrażenie, że już znamy się z całym miastem. Słońce prażyło niemiłosiernie więc uciekliśmy nad hotelowy basen – oczywiście puściutki, tylko kilka kelnerów stało z boku i paliło fajki. Byli mocno zaskoczeni naszą obecnością i przez moment zastanawiałam się, czy na pewno mogę tak o zdjąć ciuchy i sobie wskoczyć do wody… Ale kiedy tylko to zrobiłam, schowali się zaraz do środka. Niedługo potem przyszły dwie młode muzułmanki i pływały obok mnie ubrane od stóp do głów w burki. Dziwnie się czułam w kostiumie, ale nie wyglądało, żeby ktoś oprócz mnie się tym się przejmował ? Wieczorem poszliśmy na nocny market – nawet w tak malutkim miasteczku było mnóstwo żarcia i wszystko pyszne…. A ceny – jak za darmo! Żyć nie umierać!!! A może jednak by tu zostać…
Malezja to raj dla smakoszy (głodomorów!) – rano cały czas byliśmy obżarci po nocnym markecie i jeszcze dobiliśmy na hotelowym śniadaniu 🙂 Niby zwykły lokalny hotelik, ale było tam tyle smakołyków, że SZOK! Głównie dania mało dla nas “śniadaniowe” w stylu smażone makarony, pikantne curry, różniaste mięsa, ale wszystko takie pycha, że wcale nie tęskniliśmy za śniadaniowym omletem. Główną atrakcją był bulion gotujący się w wielkim garze, do którego wrzucało się dowolne składniki (makaronik, pędy bambusa, różne kiełki, małe suszone rybki, smażone tofu, dziwne pikantne papryczki i inne ciekawe składniki) i wychodziła z tego własna zupka ❤️ Wypełnieni po brzegi zabraliśmy manatki i poszliśmy szukać naszego kierowcy. Terenowa Toyotka wypchana była po brzegi najróżniejszym sprzętem, skrupulatnie obwiązanym sznurkiem na pace. Okazało się, że jedziemy razem z miejscowym lekarzem, który akurat na weekend wyjechał z dżungli do świata na szkolenie medyczne i właśnie wracał z powrotem do domu 🙂 No to w drogę!
Przeprawa przez dżunglę
Droga była bardzo wyboista, skakaliśmy na tylnich siedzeniach pod sam sufit, czasem trzeba było się na prawdę mocno trzymać. W nocy niestety mocno padało, więc nie byliśmy pewni ile czasu zajmie nam droga, w sumie to zupełnie nie byliśmy niczego pewni – miejsce, do którego jechaliśmy było dla nas zupełną niewiadomą. W wyśmienitych humorach i z apetytem na nową przygodę skakaliśmy sobie wesoło na wybojach, aż po drodze wpadliśmy na ostry kamol, który przebił oponę ? Musieliśmy zrobić przystanek pośrodku niczego na wymianę opony. Oczywiście zaczęło padać, ale chłopaki bardzo sprawnie sobie poradzili z wymianą bez żadnej pomocy. My skorzystaliśmy z okazji na odpoczynek od skakania i podziwialiśmy krajobraz bez samochodowej szyby.
Następny przystanek wymusił na nas… brak drogi! Spłynęła ona po stromym zboczu i musieliśmy czekać, aż koparka wykopie dla nas nową drogę ? Było bardzo błotniście, więc obawialiśmy się czy przejeżdżając nie zakopiemy się po pas (częsty przypadek na tej trasie), ale szczęśliwie udało się przejechać. Po 8 godzinach skakania dotarliśmy na miejsce!
Bakelalan, czyli wioska tysiąca uśmiechów
Bakelalan okazała się malutką wioseczką położoną malowniczo w dolinie pomiędzy górami obrośniętymi gęstą dżunglą. W dolinie uprawiany był ryż, a o tej porze roku pola ryżowe były całkowicie zalane wodą, więc tereny były bardzo błotniste i bez kaloszy ciężko nam było wybrać się na dalsze piesze wycieczki. W mokrych polach ryżowych mieszkały sobie wielkie mule objadające wystające trawy. Czasami tylko stale przeżuwające pyski wystawały im znad powierzchni wody. W skład wioski wchodziło kilkanaście domków skupionych wokoło trawiastego placu, na którym w południe babulki suszyły zebrany z pola ryż, a dzieciaki grały w piłkę. Nie było tu żadnych sklepów, barów, restauracji. Ludzie mieszkający we wiosce nie potrzebowali niczego kupować, bo całe jedzenie dostarczała im dżungla, rzeki, uprawa ryżu oraz warzyw i owoców w przydomowych ogródkach. Dzielili się obowiązkami między sobą – jedni polowali w dżungli, drudzy łowili w rzece, inni zbierali różne zielska z okolicznych wzgórz. Raz na jakiś czas lecieli do Lawas po produkty dalszych potrzeb. Domki były proste, drewniane, ale zadbane, ludzie uśmiechnięci, schludnie ubrani, kobiety eleganckie, z parasolkami chroniacymi przed słońcem…
Nasz gospodarz był nauczycielem angielskiego, studiował w Australii, pracował w Wielkiej Brytanii. Wielki świat nie przypadł mu do gustu. Wrócił do swojej rdzennej wioski, założył rodzinę i teraz jest szczęśliwy. Jak zresztą chyba wszyscy mieszkańcy Bakelalan. Niesamowite, ale każdy, dosłownie każdy mieszkaniec, miał w sobie tyle pogody ducha, że aż kipiało. Tam nie dało się nie uśmiechać, prędzej czy później trafiało się na kogoś, kto zarażał swoim szczęściem.
Przy kolacji gospodarz powiedział nam, że wrócił do Bakelalan, bo życie w naszym świecie jest niezdrowe, on woli na spokojnie, w zgodzie z naturą, bez stresu, pędu i konserwantów w jedzeniu. Mówił “Ile lat u Was żyją ludzie? Tutaj po sto i nadal są w stanie pracować i cieszyć się życiem”. A pieniądze? „Niczego nam nie brakuje, jemy to co daje nam dżungla, żyjemy dzięki niej. Ryby, które łowimy w naszych rzekach sprzedajemy Chińczykom za 100$ za kilo, bo są tak cenione, ryż, który uprawiamy na naszych polach, jest najdroższy na świecie, a Australijscy podróżnicy wydają krocie, żeby przyjechać do nas i oglądać ostanie żyjące na wolności gatunki niezwykłych zwierząt. Mamy szczęście żyć na jednych z najczystszych terenów na świecie.”
Tak, to nie była wioska, jaką sobie wyobrażaliśmy. Serce Borneo, łowcy głów, dzicz, bieda, bród… Niby jesteśmy podróżnicy, a cały czas poddajemy się schematom wpojonym przez naszą kulturę, że u nas dobrobyt i wspaniałe życie, bo sklepy pełne, bo mieszkanie, bo dobra praca, bo wykształcenie i kariera i tyle możliwości… I nagle, będąc na jakimś totalnym krańcu świata, to wszystko przestaje mieć znaczenie.
Każdego ranka i wieczora nasi gospodarze siadali w kuchni (olbrzymiej! Większej niż całe nasze mieszkanko ?) i przygotowywali posiłki. Wszystko razem – rano ona smażyła banany w cieście, on parzył kawę, wieczorem ona czyściła zielsko przyniesione z dżungli, on przyrządzał dziką świnię. Wszystko bez pośpiechu, spokojnie ze sobą gaworząc. Bez telewizji w tle, bez grającego radia. Czekali na nas z jedzeniem, potem zawsze była modlitwa i dopiero wszyscy braliśmy się za posiłek. Zaglądali nam w talerze niczym troskliwa babcia i zawsze dbali, żebyśmy nie odeszli od stołu nie napchawszy się po brzegi. Po jedzeniu, gospodarz szedł do ogrodu i zrywał nam świeże duriany… A jeśli nieopatrznie zjedliśmy do końca, to zaraz szedł zrywać kolejnego! Nie wiem, ile przytyłam na ich wikcie, wolałam nie sprawdzać ?
Cała wioska koncentrowała się wokół kościoła i widać było, że są niesamowicie wierzący. Nie chciało się wierzyć, że to potomkowie agresywnych borneańskich plemion. W wiosce nie było żadnej przestępczości, kradzieży itd, wszystkie domy były otwarte. Każdy pracował na rzecz innych i dzielił się tym co ma, dzięki czemu wszyscy mieli wszystko. W niedzielę msza była centralnym wydarzeniem, śpiewy roznosiły się po całej dolinie. Spokój ducha, wiara czy zen, zwał jak zwał, ale to coś na prawdę było obecne i prawie że namacalne w tej wiosce i jej mieszkańcach.
Jadąc do Bakelalan szykowaliśmy się na jakąś niesamowitą przygodę, nakręceni na poznawanie, odkrywanie, prawie jak poszukiwacze skarbów ? Wojtek szybko zmienił podejście i załapał wychillowane tempo, a ja potrzebowałam trochę czasu, żeby nauczyć się odpoczywać, wyluzować, nie planować (!!!), chodzić spać, kiedy poczuję pierwsze oznaki zmęczenia i budzić się, kiedy jestem wyspana (jaka to strata czasu – tyle przesypiać!). W ciągu dnia szliśmy po prostu przed siebie, bez celu, a mimo to, nawet bez naszego wkładu, cel pojawiał się sam.
Raz doszliśmy na wzgórze z niesamowitym widokiem, raz mieliśmy spotkanie z najprawdziwszą KOBRĄ, raz doszliśmy do zapomnianej drogi w głąb Indonezji (najprawdopodobniej do sławnego w tych rejonach szlaku przemytników), a raz poznaliśmy chłopaka, który siedział przez kilka dni na pustkowiu i odparowywał słona wodę z wielkich żeliwnych wanien, by dostarczyć mieszkańcom sól. Mieszkańcy podobnież długo modlili się o sól, bo była to jedyna rzecz, po którą musieli przez kilka dni przedzierać się przez dżunglę do miasta. Pewnego razu zobaczyli, że zwierzęta gromadzą się przy pewnym źródełku – okazało się, że prosto z ziemi wypływa tam słona woda. Wybudowali więc studnię i od tej pory byli już całkowicie samowystarczalni 🙂
Po 3 dniach pobytu załapałam już bakcyla i siadałam na ganku z talerzem smażonych bananów niczym najprawdziwszy lokals i po prostu patrzyłam, co przyniesie popołudnie. Kiedy przyszedł ranek naszego wyjazdu i gospodarze patrzyli w niebo zastanawiając się czy przyleci samolot (czasem po prostu nie przylatywał ?), pomyślałam, że właściwie mogłabym jeszcze zostać…
Idąc na pas startowy wypijaliśmy resztki wody, zaciągaliśmy paski w plecakach, żeby weszły jako bagaż podręczny bez dopłat, kosmetyki popakowane w lotniskowy worek wzięliśmy w rękę oddzielnie, gorączkowo łapaliśmy resztki zasięgu, żeby udało się wejść w aplikację z biletem lotniczym. Przyszliśmy odpowiednio wcześniej, bo przecież nie odprawiliśmy się online. Kiedy dotarliśmy, zastaliśmy całą obsługę “lotniska” siedzącą na tarasie przy stole. Ewidentnie z nas śmieszkowali ? Wkrótce przybyło kilka osób i pan wstał zza stolika i zarządził odprawę. Wziął zeszyt i nasze paszporty, kazał nam wejść na wielką wagę razem z bagażami, zapisał na kartce imię i nazwisko i wagę. Wyrwał kartkę z zeszytu i włożył do paszportu. Odprawieni. Ale że jak to?! Nikt nie sprawdzi, czy nie mamy ładunków wybuchowych w plecakach?!
Po jakimś czasie przyszli też nasi gospodarze – powiedzieli nam, że taka ładna pogoda to zdecydowali polecieć do miasta. Dali Panu lotniskowemu kasę, wpisał ich do zeszytu i tyle. No to czekamy na samolot – gospodarz powiedział, że raczej dziś przyleci ? Przez kolejne 3 godziny łaziliśmy dookoła lotniska czekając i patrząc z której strony nadleci, bo chcieliśmy zobaczyć jak wyłania się z dżungli ? Lokalsi siedzieli przy stoliku i mieli wywalone. No i pewnie się z nas obśmiewali ?
Wreszcie nadleciał! Jakieś drobne dwie godziny po czasie, ale co tam. Lot był dla mnie niesamowitym przeżyciem, tuż nad naszą wioską, nad doliną z tarasami ryżowymi, nad dziką dżunglą, nad zieloną pustką, nie popsutą jeszcze naszymi ludzkimi łapami…
Chwilę później krajobraz dżungli zmienił się w plantacje palmy olejowej – równo palma przy palmie w rządku, cała ta bujna roślinność została wykarczowana pod biznes… Rzędy palm ciągnęły się po horyzont, dochodziły do samego wybrzeża, a dalej w to piękne turkusowe morze wcinały się budynki rafinerii, tu i ówdzie wystawały platformy wiertnicze, pływały gigantyczne tankowce. Witajcie z powrotem w tym Waszym pięknym, bogatym świecie… Z żalem pożegnaliśmy szczęśliwych mieszkańców Bakelalan i ruszyliśmy na drugi samolot, tym razem do Miri, z którego na następny dzień mieliśmy wylot do Kuala Lumpur i powrót na malajski kontynent.
Miri i chińskie przekleństwo
Wiedzieliśmy, że Miri jest miastem z krwi i kości, więc stwierdziliśmy, że jeszcze nie mamy ochoty na cywilizację i od razu z lotniska jedziemy na plażę, która była akurat nieopodal. Plaża okazała się piękna – palmy jak na Kubie, wspaniała ciepła woda, piaseczek i totalna pustka w koło. Jak dobrze było zdjąć ubłocone najki i rzucić się biegiem w fale…
W morzu spotkaliśmy eleganckiego dziadka z plecionym koszem na plecach, który szedł zanużony po pas i łowił krewetki. Powiedział nam, że mieszka obok we wiosce i sprzedaje krewetki na targu po 1$ za kilo (jaka to różnica w porównaniu do cen produktów z Bakelalan!). Brakowało mu połowy przednich zębów, ale nie przeszkadzało mu to w uroczym szerokim uśmiechu, który nie schodził mu z twarzy 🙂
Zalegliśmy na bezludnej plaży i obserwowaliśmy jak tworzą się ciemne chmury zwiastujące ulewy. Kiedy tak siedzieliśmy, Wojtek zauważył, że na plecach mam mnóstwo małych czarnych punktów. Kiedy się przyjrzał, okazało się, że punkty się ruszają, a kiedy zaczął je rozgniatać, poleciała krew… I dopiero wtedy poczułam, jak potwornie swędzi mnie całe ciało… Uciekłam w popłochu do wody, ale po pewnym czasie czarne punkty (meszki, pchły?) znów zaczęły mnie atakować. Zabraliśmy się z tej feralnej pięknej plaży. Poszliśmy jeszcze odwiedzić wioskę naszego Pana kreweciarza, gdzie kupiliśmy nasze ukochane pandanowe naleśniki z kokosowym dżemem. Zajadając postanowiliśmy łapać stopa, bo tradycyjnie okazało się, że autobus był kiedyś, ale dawno temu i nikt ostatnio o nim nie słyszał ?
Miri okazało się mało przyjemnym miastem, znów beton, blacha, korki, chaos. To borneańska stolica przemysłu – na przedmieściach mnóstwo bogatych chińskich willi, wypas na ostro, na mieście żarcie głównie chińskie, o wiele mniej serdeczni ludzie, mnóstwo samochodów, i tych luksusowych i tych ledwo jeżdżących. Mój nastrój był w stanie fatalnym przez pogryzienia, od których dostałam uczulenia, do tego stopnia, że całe ciało miałam w wielkich czerwonych bąblach, nie byłam w stanie spać, bo tak potwornie wszystko mnie swędziało… Oj plażo, ale mnie załatwiłaś! Rano bąble zaczęły się paskudzić, więc polecieliśmy do apteki – na domiar złego zerwały się tak okropne ulewy, że w sekundę cali byliśmy mokrzy. Na szczęście w aptece bez problemu dostałam mocne maści steroidowe plus inne leki dostępne u nas tylko na receptę – co za ulga! Mimo niezbyt udanego początku dnia, postanowiliśmy nie dać się aurze i wyruszyć na wycieczkę do Parku Narodowego Lambir Hills, żeby odpowiednio pożegnać Borneo ?
Ulewy osiągały apogeum, postanowiliśmy więc wziąć Graba, zamiast szukać autobusu. Grab to taki azjatycki Uber, wygodniejszy dla kierowcy, bo przy zgłoszeniu od razy widzi trasę. Z tego też powodu nasze zgłoszenie cały czas było odrzucane – zapewne nikt nie miał ochoty w taką pogodę wyjeżdżać w dalszą trasę. Nie traciliśmy jednak nadziei, że znajdzie się jakiś desperat chcący sobie dorobić, i cały czas klikaliśmy w nowe zlecenie. W końcu udało się! Zaakceptowane! Wpakowaliśmy się szczęśliwi do fury, gdzie przywitał nas odburknięciem “niemy” Chińczyk. Jadąc, cały czas klikał coś w aplikacji Graba, po czym zaczął do nas wykrzykiwać coś po chińsku. W końcu obrażony, że nie rozumiemy, zatrzymał się pod jakimś hotelem i kazał nam wysiadać. Domyślaliśmy się, że nie jest zachwycony z trasy, ale w końcu sam się zgodził, więc nie zamierzaliśmy łatwo odpuścić. Zabrał nas do hotelowej recepcji i tam zaczął dalej uskuteczniać swoje krzyki. W recepcji miła Pani wyjaśniła nam, że Chińczyk nie ma ochoty na wycieczkę do Parku i chce żebyśmy w aplikacji zrezygnowali z kursu. Zaproponowaliśmy więc dodatkowy haisik, na co Chińczyk totalnie oburzony zaczął jeszcze głośniej wykrzykiwać, co zainteresowało kolejne osoby z obsługi hotelu. Co za narwaniec! Do sprawy włączył się chłopak, który zaczął tłumaczyć, że w aplikacji Graba nie da się zrezygnować z przejazdu, że jest to już klepnięte i jak klikniemy zakończenie to automatycznie przejazd będzie uznany jako zrealizowany. Na to Chińczyk nie chciał się zgodzić i cały czas kontynuował swoje wykrzyki. Chłopak zaczął go przekonywać, żeby wziął od nas kasę, skoro proponujemy, ale ten tylko się bardziej oburzył. W sumie byliśmy już pewni, że z Parku nici, właściwie to i tak cały czas lał deszcz… Trochę jeszcze trwało to całe zamieszanie, aż w końcu Chińczyk oburzony na całego kazał nam wsiadać do samochodu… No dobra, to jedziemy! Całą drogę lało jak z cebra, Chińczyk się nie odzywał, my baliśmy się zagadywać, a zresztą i tak by nie zrozumiał. Siedzieliśmy cicho jak mysz pod miotłą i gadaliśmy ze sobą na telefonie ? Po godzinie drogi dotarliśmy do Parku. Daliśmy Chińczykowi tyle ile pokazywał nam Grab, a on na to… że nie chce, że mamy mu dać jakieś 5x więcej, bo to była długa droga! No patrz go, nagle się nie brzydzi wziąć więcej kasy! Moja cierpliwość się skończyła i stwierdziłam, że trzeba szybko otwierać drzwi, póki ich nie zablokował ? Kiedy zaczęliśmy wychodzić, Chińczyka ogarnęła furia i zaczął rzucać na nas jakieś magiczne chińskie przekleństwa… Po czym odjechał z piskiem opon, a my zostaliśmy sami na wielkim parkingu, w hardkorowym deszczu, pod budką z biletami do Parku, na której wisiał wielki szyld…. CLOSED ?
Usiedliśmy pod budką i zaczęliśmy się śmiać… No bo co innego nam zostało… aż tu nagle wyłonił nam się strażnik! Zaczęliśmy więc go prosić, żeby nas wpuścił, że koniecznie musimy wejść, bo jechaliśmy z Miri z szalonym Chińczykiem ? W końcu zgodził się nas wpuścić, ale pod obietnicą zakończenia wycieczki przy najbliższym wodospadzie, bo dalsza droga byłaby zbyt niebezpieczna, ze względu na osuwiska w czasie deszczu. Przeszczęśliwi rozebraliśmy się do kostiumów i rzuciliśmy się w otchłań zielonej i bardzo mokrej dżungli. Las deszczowy w trakcie deszczu ma w sobie coś magicznego, jest bardzo, bardzo głośny, odgłosy różnych zwierząt przekrzykują głośne dudnienie kropli o sztywne liście wielkich paproci i palm, w powietrzu unosi się intensywny zapach świeżości, zieleń jest jeszcze mocniejsza, cały las jest dość ciemny i mroczny, idąc ma się lekką niepewność, czy coś z tej ciemności zaraz nie wyskoczy. Dodatkowo wszystkie te wrażenia mieliśmy tylko dla siebie, bo park teoretycznie był zamknięty.
Kiedy dotarliśmy do wodospadów, byliśmy już i tak cali mokrzy, wbiegliśmy więc do wody jak wariaci, zaczęliśmy wydurniać się, chlapać wodą i głośno śmiać – a co, w końcu niecodziennie ma się wodospad w dżungli tylko dla siebie ? Szczerze mówiąc, byliśmy PRZESZCZĘŚLIWI z tej deszczowej aury – jakimś totalnym cudem udało nam się tu dotrzeć, a deszczowa dżungla dostarczyła nam mega wrażeń! Gdyby ktoś się zastanawiał, czy w deszczu warto ruszać się dalej niż do knajpy – warto!
Na sam koniec mała przygoda z powrotem – tradycyjnie autobus uparcie odmawiał przyjazdu, więc znów zaczęliśmy akcję stop. Nie było łatwo, bo droga była przejazdówką międzymiastową dla tirów, ale fart (niefart) chciał, że zatrzymał się przyciemniony sportowy samochód, a w nim… lekko starszawy Pan, który nic nie powiedział tylko machnął na nas ręką żebyśmy wsiadali. Zapakowaliśmy się i ruszyliśmy…. na pełnym gazie, z dudniącym karaoke nastawionym na tablecie leżącym na desce rozdzielczej, wyprzedzając po kilka tirów na raz… Wesoły staruszek okazał się być szalonym rajdowcem, który przy dodawaniu gazu podskakiwał na fotelu, po czym dalej patrzył na lecący tekst piosenki i ochoczo sobie podśpiewywał wyprzedzając kolejne tiry pod górkę. Kiedy jadąc cały czas pod prąd przestał w ogóle patrzeć się na drogę, a zaczął dłubać coś pod deską rozdzielczą, wpadłam w prawdziwą panikę. Już nawet nie można tego było nazwać wyprzedzaniem, typek po prostu jechał druga stroną ulicy, zjeżdżał na swój pas tylko gdy zauważył, że jedzie coś z naprzeciwka… W pewnym momencie jechaliśmy na pełnym gazie pod górkę, zza której widoczność była zerowa, prując jak wariaci i wymijając wszystko, co jechało po swoim pasie, a nasz szaleniec był bardzo zajęty wszystkim wkoło, tylko nie patrzeniem na drogę. Wydarłam się, że ma natychmiast się zatrzymać i nas wypuścić, i krzyczałam do tego momentu, aż nie stanął i nie otworzył nam drzwi… Wysiedliśmy w szczerym polu… Ale żywi! Taką przygodą pożegnało nas Borneo ?
Do dziś wspominamy wszystkie borneańskie chwile – nawet nasz szaleniec nie zdołał nam popsuć wyjazdowych wrażeń, tyle wspomnień, emocji, zachwytów, tyle poznanych niesamowitych miejsc i ludzi, tyle innego świata, który na zawsze pozostanie w naszych serduchach… Borneo, jeszcze wrócimy! ?
P.s. jeśli macie ochotę zobaczyć jak wyglądał cały nasz trip, koniecznie zobaczcie nasz filmik na Youtube, dostępny również tutaj!